Korzystając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności, bo nie ma to, jak znaleźć się w odpowiednim miejscu i na dodatek w odpowiednim czasie, ostatni trening przed tegorocznym Rzeźniczkiem, los zaplanował mi na dzień 26 maja. W tym dniu, na terenie Gostynińsko – Włocławskiego Parku Krajobrazowego, odbywała się IV edycja, jedynego bodajże ultra na Mazowszu, czyli RYKOwisko Ultra Trail.

 

Wydarzenie to organizowane jest od 2015 roku, kiedy to odbyła się pierwsza jego edycja na dystansie 86 km. W 2016 roku organizatorzy by bardziej uatrakcyjnić i przyciągnąć większą liczbę biegaczy, zaproponowali już dwa dystanse, z których najdłuższy wynosił 100 km, a krótszy 50 km. Jednakże organizatorzy, którzy w każdym szczególe dbają o swoje wydarzenie, od 2017 roku zatroszczyli się o trzy dystanse, czyli 105 km, 70 km i 35 km. Z kronikarskiego obowiązku chciałbym dodać, że w obecnych czasach wielką rzadkością są tak wypasione pakiety startowe, jakie w tym roku otrzymali startujący. Już sama jego cena, jedyne 45,00 zł za 35 km z małym hakiem, to już duży plus dla organizatorów. Do tego w pakiecie startujący poza oczywiście tradycyjnymi ulotkami sponsorskimi, butelką wody i izotonika, mięsnego batonika, otrzymali techniczną koszulkę firmy Attiq, lekki i super przydatny kubek silikonowy (w moim przypadku śliczny różowy J ), do tego naklejeczka z logo RYKOwiska na autko, a wszystko to zapakowane w bardzo mocną, ładną i przydatną torbę płócienną, z którą spokojnie i bez obciachu można udać się np. na zakupy. Aby dopełnić obrazu całości, organizatorami tegorocznego biegu była Fundacja  RYKOwisko, Chorągiew Mazowiecka Związku Harcerstwa Polskiego im. Władysława Broniewskiego, oraz Stowarzyszenie Gmin Turystycznych Pojezierza Gostynińskiego.

 

Start i meta zlokalizowane zostały na terenie Stanicy Harcerskiej w Gorzewie. Dzięki temu, startujący, już od piątku mogli skorzystać z bezpłatnego noclegu, w licznie rozstawionych namiotach. Oferta noclegowa obejmował również noc po biegu, aby wszyscy chętni mogli wziąć udział w zaplanowanej dyskotece. Organizatorzy zadbali również o atrakcje w trakcie biegu, dla osób towarzyszących biegaczom, poczynając od najmłodszych a kończąc na najstarszych.

 

1

 

Kwadrans przed zaplanowanym startem odbyła się odprawa, na której zawodnicy zostali zapoznani z tym wszystkim, co powinni wiedzieć o trasie.

 

2

 

Po odprawie wspólna fotka dla dystansu 35 km i zostało ostatnie 8 minut oczekiwania na start.

 

3

 

O godzinie 11:00 wystartowaliśmy ku przygodzie, opuszczając strefę komfortu, jaką swym cieniem zapewniały nam rosnące wokół drzewa, by już po 20 metrach od startu wpaść w objęcia palącego słońca, które tego dnia postanowiło bacznie przyglądać się naszym wyczynom.

 

4

 

Na szczęście, po przebiegnięciu dalszych 50 metrów, zostaliśmy otuleni półcieniem, jaki zapewniał pobliski las. Jednak było to marne zadośćuczynienie, w porównaniu do panującej temperatury i ogromnej wilgotności powietrza, do czego przysłużył się padający nocą deszcz. Ale co tam skwar, gnamy zwartą grupą przed siebie, każdy ze swymi własnymi zamierzeniami i jednym wspólnym celem, metą. Po około pierwszych 600 metrach, napotykamy dość stromy podbieg.

 

5

 

Chwila mozolnej wspinaczki jeden za drugim i już rzucam się do szaleńczego zbiegu, dzielnie omijając znaczną grupę biegnących przede mną. Wiem, że i tak ostatecznie będą na mecie przede mną, ale nie mogłem sobie odpuścić tej chwili przyjemności, jaką jest zbieganie na tzw. na łeb, na szyję. Gdzieś w okolicach 6 km zaczynam odczuwać, że jednak poranne śniadanie było zbyt skromne. Na szczęście zabrałem ze sobą dołączony do pakietu batonik mięsny. Z ciekawości i oczywiście lekkiego głodu zabrałem się za konsumpcję nieznanego produktu. Cóż mogę o nim powiedzieć. Smak spoko, tylko zbyt kruchy, przez co jedzenie w biegu skończyło się tym, że część batonika powędrowała  nie w ten otwór w który powinna, co zakończyło się długotrwałym i męczącym kaszlem. Na 8 km znajdował się pierwszy pit stop, gdzie przemili i uczynni wolontariusze dbali o nas, jakbyśmy pochodzili z rodziny królewskiej. Szybko wciągam dwa kawałki arbuza, tankuje coca colę do bukłaka i ruszam w dalszą drogę, żegnany serdecznym dopingiem wolontariuszy. Wbiegam ponownie na szlak i na dzień dobry kolejny podbieg. Od razu wraca wspomnienie z ubiegłorocznego Rzeźniczka, kiedy to po pit stopie na Przełęczy nad Roztokami, po powrocie na szlak, moim oczom ukazała się, praktycznie pionowa, nie mająca końca, ściana błota. Na szczęście tym razem podbieg nie był aż tak wysoki i nie było błota. W okolicach 15 km zaczynają mnie „kąsać psy” w lewą łydkę. Na szczęście kompresy spełniają swoją rolę i nie pozwalają rozwinąć się skurczowi do końca. Jakby tego było mało, to na 16 km matka natura zafundowała nam dość pionowy i dość wysoki podbieg, a na dokładkę był głęboki kopny piach.

 

6

 

I znów wracają wspomnienia z Rzeźniczka, ale tym razem mam lepsze buty, dzięki czemu z mozołem, ale docieram na szczyt wzniesienia. A jak było pod górkę, to potem musi (ewentualnie powinno być) być z górki, więc znów lecę na łeb na szyję w dół. Gdzieś około 17 km mijam koleżankę w białej koszulce (zgodnie z RODO nie podaję danych osobowych), która jak się później okazuje była wolontariuszką na poprzedniej edycji, a w tym roku postanowiła się osobiście zmierzyć z tą trasą. Mozolnie i z uporem maniaka, kontynuuję swój slow jogging, dzięki czemu doganiam i wyprzedzam kolegę w zielonej koszulce (RODO), który chwilowo wykonuje marszobieg. Po jakimś czasie czuje klepnięcie w ramię i słyszę – „berek”. To kolega w zielonej koszulce postanowił zmienić swoją pozycję w stawce. Docieram nareszcie do 20 km, gdzie ponownie dostaję się pod opiekuńcze skrzydła wspaniałych wolontariuszy. Normalnie szok. Środek lasu, a stoły uginają się od wszelkich smakołyków. Aż chciałoby się już tam zostać i nigdzie dalej nie biec. No ale przecież trzeba. Więc ponownie wchodzi arbuz, kawałek banana, pomarańcza z solą alpejską, a do tego dwie garści solonych fistaszków, tym razem woda do bukłaka i dalej w drogę.

 

W głowie jedna myśl, że to już tylko 15 kilometrów. Rozpoczyna się najpiękniejszy odcinek trasy. Ścieżka dosłownie wije się i zakręca pomiędzy drzewami, a obok płynie jakaś rzeczka. Krajobraz wręcz baśniowy. Za chwilę kończy się bajka i zaczyna się horror, bo okazuje się, że co chwilę przychodzi zmierzyć się z powalonymi drzewami, które nic sobie z tego nie robiąc, leżą i tarasują trasę. Do tego w okolicach 22 km objawia nam się kolejny mocno pionowy podbieg. Od razu w głowie pojawia się myśl, co muszą czuć ci z dystansu 70 i 105 km, którzy tą samą trasę pokonują dwa i trzy razy, kiedy wiedzą, że oto znów przed nimi taka cholerna górka. Po pokonaniu wzniesienia udaje mi się ponownie dogonić kolegę w zielonej koszulce, który w między czasie ponownie mnie wyprzedził, gdyż pozostał dłużej ode mnie na pit stopie. I teraz to ja wołam – „berek”, mijając go na lekkim zbiegu. Jednak radość trwa tylko chwilę, bo niespodziewanie „psy” kąsają obie moje łydki i zmuszony jestem do chwilowego marszu. Na dodatek kończy się las i zaczyna się najdłuższy odcinek po asfalcie, przez okoliczne miejscowości. Słońce piecze niemiłosiernie, nigdzie odrobiny cienia. Po drodze doganiam kolejnego maszerującego kolegę, z którym podejmuję krótką konwersację, w trakcie której podziwiamy „świeżość kroku” tych z dystansu 105 km, wyrażamy swój żal, że tak późno zaczęło się biegać i w ogóle. W końcu docieramy do momentu, kiedy asfalt zmienia się w drogę polną, a droga polna zmienia się ku mej wielkiej radości w masę błota, która próbuje pozbawić mnie obuwia. Po błotnych kąpielach wbiegamy w tak gęsty las, że robi się tak ciemno, jakby dzień chylił się już ku końcowi. Spoglądam na zegarek i widzę, że zbliżam się do 32 km. Dusza zaczyna się już radować, bo to już tylko 3 km do mety. Biegnę dalej w tym radosnym uniesieniu, a tu na drzewie wisi oznaczenie, a na nim jak byk pisze 31 km. Jakieś 800 metrów różnicy pomiędzy zegarkiem a oznaczeniami trasy, o endomondo nawet nie wspomnę, tam różnica sięga już 2 kilometrów do przodu. Chwila zwątpienia, radość mija, bo to jednak 4 a nie 3 kilometry. Szybko przywołuję się do porządku i nie pozwalam sobie by złe myśli zawładnęły moją głową i tłumacze sobie, że skoro jeszcze 4 kilometry, to niech będą i cztery, przecież to i tak już blisko.

 

7

 

Na 34 kilometrze zaczynają do mnie docierać dźwięki dobiegające z okolicy mety, więc jest nadzieja, że dystans podany przez organizatora okaże się bardzo zbliżony do 35 kilometrów z małym VATem i nie będzie to ze 37 kilometrów. Nareszcie jest, widzę ją, żółta kartka z oznaczeniem 35 kilometra w pobliżu której napotykam fotoreportera, który mówi – „już końcówka”.  Super, że końcówka, myślę sobie, tylko po jaką cholerę na końcówkę ktoś rozsypał tyle głębokiego piachu. Brnąc przez piach uświadamiam sobie, że nawet nie zauważyłem, iż od 30 kilometra, gdzie czekał na nas dodatkowy pit stop z pysznym swojskim ciastem i nie tylko, „psy” nie kąsają moich łydek. Jednak była to myśl w jak najmniej odpowiednim momencie, bo właśnie zaczynał się ostatni zbieg ku mecie, kiedy to „psy” się obudziły i zaczęły kąsać ze zdwojoną siłą. Lecz nawet już one nie były wstanie przeszkodzić mi, w triumfalnym „biegu” w stylu paralityka, ku mecie, ku chwale. Niesiony głośnym dopingiem i oklaskami, po ponad pięciogodzinnej walce z własnymi słabościami, dotarłem na metę.

 

8

 

Tak zakończyła się moja biegowa przygoda z ultra na Mazowszu. Chętnie wróciłbym tam za rok, bo bieg jak również cała jego otoczka zorganizowana jest bardzo profesjonalnie. Widać i czuć, że robią to ludzie z pasją i którzy wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Składam jeszcze raz gorące podziękowania organizatorom i przede wszystkim wspaniałym wolontariuszom, którzy perfekcyjnie dbali o wszystkich biegaczy. Także gorąco polecam i zachęcam do spróbowania swoich sił na przyszłorocznym RYKOwisku.

 

fot. Andrzej ZIółek

Kalendarz wydarzeń

Kwiecień 2024
P W Ś C P S N
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30
  • nasze biegi
  • polecane biegi

 

 

fdm wroblewska