fot. UltraLovers Jacek Deneka
Słyszeliście kiedyś o syndromie sztokholmskim? Jak pisze Wikipedia, to taki stan psychiczny, kiedy ofiara przywiązuje się do swojego oprawcy. Stan ten wyraża się odczuwaniem sympatii i solidarności z oprawcą. Po krótkim zastanowieniu, czuję że to opis mojej relacji z BuGT-em. Bezwzględnym, najtrudniejszym technicznie i zarazem najpiękniejszym biegiem w polskich górach.
Dwa lata temu, dzięki uzbieranym punktom za biegowe portfolio i odrobinie szczęścia w losowaniu, wystartowałem w Biegu Granią Tatr. Bardzo szybko (bo po niecałych 30km) dowiedziałem się wtedy, co Tatry myślą o moim przygotowaniu. Góry przeżuły mnie i wypluły odzierając z jakiejkolwiek dumy z ukończonego biegu, a mimo to o samym biegu myślałem bardzo ciepło i miałem nadzieję na egzamin poprawkowy. Po dwóch latach udało się wrócić na szlak, z większym doświadczeniem w bieganiu po wysokich górach. Miałem nadzieję pobiec lepiej niż poprzednio, ale przede wszystkim chciałem jeszcze raz przeżyć spotkanie ze wschodzącym Słońcem na grani Tatr Zachodnich.
Widoki mnie nie zawiodły. Rześki poranek rozświetliły niesamowicie ciepłe barwy wstającego Słońca przemieszane ze blaskiem ogromnej kuli Księżyca wiszącego nad szczytem Grzesia. Obserwując jednak to co nad głową nie można zapominać o tym co pod stopami. Grań w pierwszej części biegu charakteryzuje się tym, że jest ostra jak brzytwa i pokrywają ją w dużej części luźne kamienie przeróżnych rozmiarów, od drobnych kamyków do „telewizorów”. Po zbiegnięciu z grani w stronę Ornaka teren robi się bardziej przyjazny, ale jest to tylko przygrywka przed wymagającym technicznie zbiegiem do Iwaniackiej Przełęczy. Niby pod nogami przemykają kamienne schody sprawiające wrażenie solidnie wykonanej roboty, a w trakcie żwawszego ich pokonywania okazuje się, że są dziełem pijanego architekta, który – co gorsza – dopiero co wyślizgał je poranną rosą. W drugiej części, po żmudnym i ciągnącym się jak „Moda na sukces” podejściu na Ciemniak przychodzi mierzyć się z granią o szerokości autostrady przebiegającą przez Czerwone Wierchy. Ten odcinek zapada w pamięć ze względu na pierwsze kontakty z turystami, którzy próbują zagrzewać do walki karnie robiąc miejsce na szlaku oraz ze względu na strzelisty wierzchołek Giewontu widniejący po lewej stronie. Ilość osób, braw i uśmiechów na szlaku rośnie wprost proporcjonalnie do zmniejszającej się odległości do Kasprowego Wierchu, osiągając swe apogeum już po kolejnym kamiennym zbiegu (tym razem na Halę Gąsiennicową), tuż przed samym punktem żywieniowym pod Murowańcem.
Trzecia część biegu tym razem zaczęła się dla mnie mało widokowo ponieważ od dwóch kubków pomidorowej z ryżem. Sam szlak prowadzi zaś w kierunku Krzyżnego. Zaczynamy przemierzać fragment Tatr Wysokich, a krajobraz zmienia się na księżycowy gdzie, od pewnego momentu, w otoczeniu zaczyna brakować roślinności, a ścieżka wije się pomiędzy głazami. Wyczerpującą wspinaczkę wieńczy przełęcz tak wąska, że wydaje się, iż dwie osoby nie są w stanie na niej stanąć jednocześnie. Najtrudniejsze zejście na całej trasie biegu nie pozwala rozkoszować się widokiem Doliny Pięciu Stawów Polskich. Zbliżając się do Schroniska usytuowanego nad Przednim Stawem robi się coraz gęściej i coraz trudniej jest wybrać optymalną ścieżkę. Pora zacząć slalom pomiędzy piechurami. Zagęszczenie na szlaku do Doliny Roztoki przypomina tłum na schodach prowadzących na peron metra linii M2 na Świętokrzyskiej. Robi się mało przyjemnie. Na szczęście kilkaset metrów za Wodogrzmotami Mickiewicza odbijamy na szlak na Rówień Waksmudzką gdzie wchodzimy w bardziej dzikie i mniej uczęszczane ostępy Tatr. Po opadach deszczu ciężko nie zanurzyć się po kostki w błocie lub płynącym pod nogami strumieniu. Ten kto myśli, że mając do mety około 15 kilometrów będzie już mógł witać się z gąską grubo się myli. Podejście pod Rówień wyciska resztki sił, a zbieg do Psiej Trawki po wykrzywionych w każdą stronę kamieniach zapewnia, łagodnie mówiąc, specyficzny masaż dla czwórek. Gdy człowiek powoli oswaja się z myślą, że teraz będzie już tylko łatwo nagle zderza się z podejściem na Halę Kopieniec i na sam koniec pod Nosalową Przełęcz. Na tym fragmencie warto podnieść wzrok i przyjrzeć się wystającemu ponad wierzchołki drzew Nosalowi. Jeszcze tylko zbieg, jeszcze tylko mokre i śliskie jak szeregowy poseł PiS kamienie, jeszcze tylko kolejna porcja turystów i można delektować się upragnioną metą.
Jeżeli dobrnęliście do tego momentu to widzicie, że warto. BuGT nie jest łatwym biegiem i potrafi przemielić jak maszynka do mięsa, ale chcąc zobaczyć świat z góry opłaca się trenować ciężko i wierzyć, że tym razem się uda. Mi się udało. Minął tydzień, a uśmiech mimo bólu nie chce zniknąć z twarzy. Coś więcej o biegu? Rozerwane buty, połamane kije, zgubiony flask, odnaleziony flask, wywrotki (z czego najbardziej spektakularna na sam koniec), muzyka w uszach, koncentracja i brak kryzysów. Jednym słowem nuda.
fot. Karolina Krawczyk-fotografia
Dziękuję Dominice za to, że chce uczestniczyć w tym szaleństwie, że cieszy się ze mną kiedy treningi przynoszą rezultaty, a w potknięciach widzi cenne lekcje, bez których biegacz z nizin nie będzie góralem, że codziennie pomaga podporządkować nasze życie pod biegowy plan, a w moich startach widzi bardziej szanse na wspólnie spędzony czas niż problem. Kocham.
Dziękuję Rafałowi Bielawie, że wspiera, podpowiada i „nie robi scen”.
Dziękuję dobrym ludziom, których spotykam na szlaku i z którymi spędzania czasu nigdy dość (Jaro jakbyś nie wiedział to w szczególności o Tobie ?).
BUGT 70km ↗️ około +5000 m/-4950m
26. Adam Banaszek 11:44:21
fot. Fotowyprawy.com