5688658367348736

 

„Nie wiem czy pobiegnę Maraton Warszawski na jesieni. Może dam organizmowi odpocząć i skupię się na krótszych dystansach”

 

– tak kończyłem moją relację z wiosennego Orlen Maratonu (02:57:04). Nie było odpoczynku – ponownie postanowiłem stanąć na starcie królewskiego dystansu. Decyzji nie podjąłem jednak zbyt szybko i pochopnie. Po dwóch dniach regeneracji (bez biegania) po Orlenie ponownie wskoczyłem w buty biegowe. Biegało mi się rewelacyjnie – jeszcze nigdy po przebiegnięciu 42,195km nie miałem takiego luzu biegowego i mocy. Taka sytuacja jeszcze bardziej potwierdziła moje odczucia na minionym maratonie, że byłem gotowy na wynik sporo lepszy niż 02:57:04. Przez moje odwieczne problemy z kolkami nie mogłem pokazać pełni możliwości. Formę maratońską wykorzystałem 2 tygodnie po starcie. W biegu SGH w Warszawie pobiegłem 10km w 37:18 co jest moim nowym rekordem życiowym na atestowanej trasie. Jeszcze w czerwcu udało się wybiegać życiówkę na 5km – w Biegu Ursynowa. W piekielnym upale minąłem linię mety w czasie 18:21. Po startach na krótszych dystansach powoli wchodziłem w trening maratoński, czyli stopniowe wydłużanie kilometrażu poszczególnych treningów. Ewentualny start w jesiennym maratonie uzależniałem od tego jak będą mi „szły” treningi. W moim przypadku odpada start w biegu maratońskim bez solidnego przygotowania. To jest za duży wysiłek dla organizmu żeby  „przebiec aby przebiec”. Jak to mówią – przygotowania do maratonu są bardzo zdrowe, praca wykonywana przez miesiące…ale sam maraton taki zdrowy już nie jest. Nie da się dobrze przygotować do tego dystansu w miesiąc czy dwa…to jest zdecydowanie dłuższy proces.

 

Od początku sierpnia wkroczyłem już w duży (jak dla mnie) kilometraż. Każdy tydzień kończyłem z bagażem ponad 90km. W całym miesiącu wyszło 402km. Pod koniec sierpnia zapisując się na 41. Maraton Warszawski podjąłem ostateczną decyzję o starcie.

 

29.09.2019r…godz. 8:59 stoję na starcie…zaraz za mną grupa na wynik 03:00:00, a niewiele przede mną….taśma odgradzająca od elity…W  pierwszych liniach biegu, gdzie na starcie ponad 4500 biegaczy? Dziwne uczucie…Przybita piątka z Pawłem Grochmalem, przybita piątka z Michałem Kanią i ruszamy… Mocno wieje…

 

Na 4km daje się odczuć podbieg na ul. Krajewskiego, ale to dopiero początek zmagań…Na szczycie widzę flagę z oznaczeniem  - 34km…czyli będzie powtórka za 30km…Nieźle. Za mną 5km w 20:52 (tempo 4:10min/km) i prognozowany wynik na mecie 02:55:49. Biegnie się niby lekko, ale właśnie - słowo klucz „niby”. W głowie zapala się ostrzegawcza lampka, że jednak nie jest tak różowo. Coś wisi w powietrzu…

 

 

5054079868600320

fot. Pic2Go

 

10km w 41:39 (4:10) i odczuwam dziwnie sztywne mięśnie czworogłowe uda, szczególnie w prawej nodze. Nie wróży to nic dobrego. Staram się o tym nie myśleć. Na 18km kolejny znaczący podbieg (największy na trasie), czyli kilkaset metrów pod górę na ul. Belwederskiej. To jeszcze ten etap biegu, gdzie powinny być siły, więc górka nie jest taka straszna. Jednak u mnie nie wszystko gra. Cały czas przypominam sobie mój wiosenny start, gdzie te podbiegi na Orlenie „wchodziły” łatwiej. Nie biegnie się tak źle, ale czegoś brakuje…Czworogłowe cały czas sztywne – czasami próbuję masować i uciskać je w trakcie biegu.

 

Połowa dystansu, czyli 21,097km w 01:28:14 (śr. tempo 4:11) na czas 02:56:28. Cały czas wieje…przeklinam ten wiatr, bo oprócz słońca to mój wróg nr1 na dystansie maratońskim. Dziś słońce nie przeszkadza, pojawia się raz na jakiś czas nie czyniąc większej szkody. Nawet nie mam za bardzo za kim się chować żeby osłonić od wiatru. Długimi odcinkami biegną albo sam, albo tylko 1-2 osoby obok mnie lub  w odległości kilku metrów. Przebiegając obok drugiej strefy zmian sztafety słyszę: “Brawo Artur” - patrzę w bok, a to Adam Macugowski, który czeka na swoją zmianę w sztafecie-dzięki za pozdrowienia.

 

W głowie już zaczynają się pojawiać czarne myśli, że bardzo ciężko będzie zrobić życiówkę. 30km mijam ze śr. tempem 4:11 i cały czas prognozowany wynik na mecie poniżej 02:57:00, czyli na rekord. Jednak zmęczenie daje o sobie znać. Nogi coraz sztywniejsze. Wydolnościowo raczej ok, bo cały czas tętno poniżej 170bpm, nie czuję żeby mi płuca przeszkadzały. Do mety 12km…Maraton czas zacząć…

 

Na 34km ponownie podbieg z czwartego kilometra. Nie jest łatwo, ale zaciskam zęby i cisnę pod górę. Wiem, czuję i zdaję sobie sprawę, że jest trudniej niż na wiosnę, że coś nie zagrało, że być może gdzieś popełniłem błąd w ostatnich dniach przygotowań…tylko gdzie. Starałem się wszystko robić „książkowo”. W piątek na rozruchu (5km) biegło się wyśmienicie. Może jednak bieg w Dęblinie (nieoficjalna życiówka 37:11) tydzień wcześniej, na sporym luzie jak na start w zawodach, odbił się „większym echem” na mojej dyspozycji…Teraz mogę gdybać…

 5451913595977728

fot. Pic2Go

 

 Wiatr wiatrem, ale nie zrzucam wszystkiego na pogodę. Wydawało mi się, że jestem wyśmienicie przygotowany na ten start. Nie obawiałem się walczyć o wynik poniżej 02:55 - nawet głośno to mówiłem. Na tym etapie biegu wiedziałem już, że to jest nierealne, że nie przyspieszę…po prostu nie mam z czego….W pewnym momencie mija mnie Adam, który biegnie 3 zmianę swojej sztafety...Czuję się coraz gorzej...Dobiegam do kluczowego etapu maratonu… Można powiedzieć, że to właśnie między 37, a 38km wszystko się rozegrało i marzenia o nowym Personal Best prysły jak bańka mydlana…Po minięciu strefy bufetu odzywa się moja nieodłączna  „przyjaciółka” z długich biegów - kolka…Tym razem z lewej strony, nisko - mocne kłucie…Nawet nie próbowałem z tym walczyć…momentalnie zatrzymałem się i zszedłem na bok. Możecie się z tego śmiać, ale dla mnie to był dramat…Pomyślałem – „To niemożliwe!…znów???. Próbuję ruszyć… nie daję rady – ktoś mi wbija nóż w bok….Ponownie wszystko się posypało. Przez głowę przebiegają mi miesiące przygotowań, godziny ćwiczeń nad korpusem, brzuchem, ogólną stabilizacją…Nie pomogło. Organizm znów daje sygnały, że chyba przesadzam…Nie wiem ile to trwało…30s..może dłużej.. Już byłem przygotowany na zejście z trasy, chciałem zrobić kolejne kroki w lewo – do chodnika. Jednak poszedł impuls od głowy – „Chłopie weź się w garść i pokaż, że nie dasz się pokonać przez byle kolkę”….Ruszam, truchtam, pokonuję ból i ten jakby ustępuje…Zostało trochę ponad 4km…Może dam radę przynajmniej ukończyć. Na tym kilometrze straciłem bardzo dużo, o rekordzie życiowym już mogłem zapomnieć, ale za punkt honoru postanowiłem sobie, żeby powalczyć o wynik poniżej 3h. 39 i 40km w tempie około 4:30..Przeciez to nie jest jakieś żółwie tempo, a ja czuję jakbym truchtał…Cały czas głowa chciała się poddać…Już nie miałem jak z nią walczyć….40km..Most Świętokrzyski… Wiatr próbuje mnie zdmuchnąć z mostu… Ponownie przegrywam walkę z głową…zatrzymuję się…”Co ty k#$%@ wyprawiasz!!!” …serio taki głos usłyszałem. Nie wiem, czy to jakieś omamy, czy co innego, ale trwało to chwilkę…Znów podrywam się do biegu, nie daję za wygraną...cały czas jest szansa na <3h. Od tego momentu zwiększam tempo, muszę walczyć i pokazać charakter. Tempo rośnie do około 4:15min/km, nie wiem czy dam radę, ale próbuję…Jeszcze tak dużo do mety…ponad 2km…Od 41km, czyli ostatnie 1,2km zaciskam zęby i biegnę ile sił. Wiem, że jeśli nie padnę przed metą to zrobię po raz trzeci w życiu wynik poniżej 3h. Zbliżam się do ostatniej długiej prostej. Nie oglądam się, ale słyszę za mną jak ktoś jedzie na rowerze i dopinguje zawodnika biegnącego za moimi plecami:

 

„Zrobisz to! Już widzisz metę! Ta duża biała konstrukcja to linia mety, jeszcze trochę! Wiem, że boli, musi boleć, ale przyspiesz- najwyżej odetnie Ci prąd za metą!”...

 

Te pokrzykiwania nakręcały i mnie, chociaż “jechałem” już na oparach. Przy tym tempie to miałem wrażenie, że może i mnie „odciąć”, ale przed metą. Jak usłyszałem  rowerzystę: „Dawaj - bierzesz tego przed Tobą!” – to było jak smagnięcie biczem. „O nie! Nie dam się wyprzedzić!”. Ostatnie 500m mało pamiętam…To był bieg siłą woli….nie siłą mięśni…Pamiętam przeskakujące cyfry na zegarze mety – 02:59:07…..08…09…10…Mijam matę pomiaru w czasie netto 02:59:17….i staram się ustać na nogach…Ostatnie 1,2km w tempie 3:58min/km…

 

5688658367348736

fot. Pic2Go

 

Nie wiem czy tak szybko kiedykolwiek kończyłem ostatni odcinek maratonu, dłuższy niż kilometr. Robię kilka kroków w stronę barierki, łapię za nią, opieram. Trudno mi oddychać, boli całe ciało…Po chwili próbuję iść, ale trochę się zataczam, w głowie „helikopter”, znów muszę się wspomóc barierkami. „Przecież nie zrobię widowiska i nie zemdleję…”. Nie jestem osamotniony - obok mnie 3 biegaczy z rękami i głową na barierce z trudem oddycha…Idę w stronę medali, depozytów...obok krzyczy Kamil, woła mnie, gratuluje. Dziękuję przyjacielu za doping i trzymanie kciuków. Potem słyszę mojego tatę…uśmiecham się z grymasem na twarzy. Nie mam siły iść, muszę się schylić – ból pleców jest nie do zniesienia….Ciężko mi przez to oddychać…Czuję jakbym miał pospinane całe ciało…wiem, że to przejdzie, ale te kilkanaście minut po biegu są mordęgą.

 

Na więcej tego dnia nie było mnie stać.. zrobiłem wszystko co w mojej mocy. To nic, że nie mam nowego rekordu, że nie mam wyniku, o którym marzyłem jeszcze przed samym biegiem…Może kiedyś pobiegnę jeszcze szybciej. Ważniejsze jest to, że podniosłem się z kolan…i po raz kolejny przekonałem się, że głowa w maratonie to podstawa…i wielka broń. Nad tym trzeba ciągle pracować. Cały czas maraton mnie zaskakuje. Wiem, że nigdy nie byłem tak “mocny” przed biegiem jak teraz, a mimo to nie do końca wszystko zagrało...i to jest "przekleństwo" tego dystansu...Biegniesz i nie wiesz co się stanie za minutę, dwie….

Uwielbiam ten dystans i jednocześnie nienawidzę….

 

Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie na trasie (Maryla, James Kamiński, Adam - dziękuję) oraz tym, którzy śledzili bieg online  i dodawali energii wirtualnie. 

 

Artur Olek

OPEN  86 / 4559

Kat. M40- 20 / 1490

Wyniki biegusiem.pl

 

IMG 20190929 123136

fot. archiwum prywatne

Kalendarz wydarzeń

Grudzień 2024
P W Ś C P S N
1
2 3 4 5 6 7 8
9 10 11 12 13 14 15
16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29
30 31
  • nasze biegi
  • polecane biegi

 

 

fdm wroblewska