Pisanie zaczynam przy „Guess Who`s Back” Rakima. Zgadnijcie więc kto powraca do Was z kolejnym górskim startem? To już ostatni akcent sezonu anno domini 2019. Łemkowyna Ultra Trail 150 na deser, czyli Beskid Niski w jesiennym wydaniu.
Po miesiącach oczekiwania nadszedł 12 dzień października. Przed północą grupa prawie 400 śmiałków zbiera się na deptaku w Krynicy Zdroju. Meta na razie majaczy gdzieś w marzeniach. Przede mną pierwszy raz taki dystans. Trudno zakładać, szacować… Przygotowuję głowę na 24 godziny, ale wielkiego stresu nie ma. Raczej skupienie na każdym kolejnym kroku.
Dużo ich… choć na taki dystans raczej nikt nie trafia z przypadku.
Kiedy Adam przechodzi kontrolę wyposażenia obowiązkowego przed wejściem na start, ja zupełnie oddaje się obserwacjom i pisaniu scenariuszy kolejnych zawodników.
Większość twarzy mówi o dużym doświadczeniu biegowym i mocno przepracowanym sezonie. Inne, bez względu na stopień przygotowania i finał, nie mogą się już doczekać przygody. Nie brakuje też tych z wymalowaną niepewnością - debiutujących na tym dystansie.
Im bliżej startu, tym mocniej czuć w powietrzu kłębiące się sprzeczności. Taka chmura wątpliwości, zniecierpliwienia, ekscytacji i strachu.
Stoję obok i zupełnie nie mogę się zdecydować, która z tych emocji udziela mi się najbardziej. Poszukam jeszcze Adama, może zdążę zarazić się spokojem.
W tle przedstartowej wrzawy, w myślach odtwarzam „Road to Zion” Nasa z Damianem Marleyem. Jeszcze chwila i road to Komańcza stanie otworem. Wszystkie przedstartowe dylematy i rozważania kończy wystrzał startera.
Fala czołówek zniknęła za zakrętem
.……….
Luz. Przecież to nie ja spędzę pół nocy w ciemnym lesie. Jutro muszę tylko wrócić w Bieszczady wstępując po drodze na kilka punktów kontrolnych. Proste. Maksymalnie 24 godziny i spotkamy się na mecie. Tak obiecał.
Tyko nie dać ponieść się tłumowi, emocjom – ta myśl uporczywie się kołacze. Dlatego w głowie odgrywam „Cold as ice” M.O.P. Tłum wyrywa do przodu. Nie wzrusza mnie to. Mam być zimny jak lód. Pilnuję tętna i odpuszczam pogoń. Wiem, że jeszcze nasycę się bieganiem. W tym rytmie upływa pierwszy odcinek trasy. W Ropkach, na pierwszym punkcie kontrolnym, spotykam Jaromira, Mirka Pawęzkę i Jacka Lisowskiego – zacny support Anety Ściuby, zupełnie bezinteresownie staje się również moim supportem.
Koniec kolejnego odcinka wyznacza 43km trasy. W drodze do Wołowca nadal towarzyszy mi ciemność. Co chwila atakują mnie dźwięki „Insane in the Brain” Cypress Hill. Czym głośniej wybrzmiewają tym więcej pojawia się wątpliwości. B-Real wydziera się „Insane, insane, insane…” dopowiadam „It`s time to stop the pain”. Poważnie kusi, żeby przerwać ten głupi bieg i pójść spać. Nie idzie mi. Nogi nie niosą. Cały czas coś boli, strzyka. Nie ma biegowego flow. Próbuję biec, choć kusi utwór „Take a Walk” Masta Ace`a. W Wołowcu na pytanie o samopoczucie, sięgam ponownie po Cypress Hill i w odpowiedzi serwuję „Trouble”. Dwa szybkie kubki zupy i ponownie ruszam w noc. Koniec rozczulania się nad sobą.
Wiejską ciszę zakłóca pianie koguta. Niby otacza mnie głęboka ciemność, ale jest to sygnał, że świt zbliża się wielkimi krokami. Na szlaku zaczyna się mocno przerzedzać. Coraz więcej czasu spędzam sam. Skupiam się na muzyce, co pozwala przestać myśleć o drodze, która przede mną. Spokój przerywają zimne podmuchy wiatru przeszywające mnie do szpiku kości na każdym mijanym szczycie. W uszach raz po raz wybrzmiewa „Cold Wind Blows” Eminema.
Budzik zatrząsł telefonem. Okazało się, że spałam z nim w objęciach, czyli zgodnie z tym jak opisał mnie Fisz w swoim kawałku ?. Zanim udało mi się stanąć na nogi, jedno oko zajrzało w link z wynikami. Nr 21 pojawił się w drugiej kolumnie tabeli.
To dobrze.
……
Drugi łyk kawy przerywa wiadomość od Jaromira: „wyszedł z trzeciego punktu o 8:02”
To oznacza, że melduje się na punktach sporo wcześniej niż planował. Hmmm… Jeśli chcę zdążyć na spotkanie w Chyrowej, muszę wyjechać z Krynicy właściwie… 20 minut temu?
Przełęcz Habłowską, na 65 kilometrze trasy zaliczam po prawie ośmiu godzinach. Dopiero tutaj dociera do mnie, że jestem w dwudziestce. Do poprawy samopoczucia bezwzględnie dokłada się wschodzące słońce. Od kiedy zaczynam słyszeć „I See Fire” Eda Sheerana biegnie mi się już całkiem fajnie. Dzięki oszczędzaniu sił na długich podejściach jestem w stanie znacznie przyspieszyć na pozostałych fragmentach. Wyliczam, że na przepaku będę jednak wcześniej niż przypuszczałem. Dzwonię do Dominiki, żeby ocenić szansę na nasze spotkanie na punkcie. Jest w drodze z Krynicy. Niespodziewanie doganiam prowadzącą wśród kobiet Kingę Kwiatkowską. Pierwsza myśl „chyba biegnę za szybko”. Na potwierdzenie, w uszach wybrzmiewa „Moving Too Fast” Evidence`a i czym bliżej Chyrowej tym gra głośniej.
Jak dobrze, że jest dzisiaj tak pięknie. Cudna ta jesień!
A mapy googla oficjalnie nominuję do pierwszej trójki wynalazków XXI wieku!
Cel: Stok w Chyrowej. Adam będzie dokładnie o tej samej godzinie co ja. Uda się!
Supportowanie w pojedynkę nie jest jednak takie straszne jak myślałam.
Na punkcie wita mnie „What`s That Smell” House of Pain. Everlast sugeruje, że po dziesięciu godzinach, czekające na mnie suche, świeże ubranie, jest dużo ważniejsze niż kubek zupy.
Dlaczego dzisiaj jeździ tyle traktorów?! Masakra…87km w półtorej godziny!
Po co na tej drodze wymieniają asfalt skoro wygląda na całkiem nowy?
Panie Google, mam jechać przez pastwisko?! Serio?!
W Chyrowej po raz kolejny korzystam z pomocy niezawodnej, zaprzyjaźnionej grupy supportującej. Nie muszę pamiętać o zabraniu nowych baterii, o wyjęciu żeli, nie muszę nawet sam jeść! Czuję, że mogę usiąść wygodnie, puścić z głośnika „Podaj pilota” Eldo i napawać się chwilą nieróbstwa. Sygnał do startu dają jednak Fisz i Emade w kawałku „Biegnij Dalej Sam”.
Wyszedł już…Nie zdążyłam…
Zadowalam się szybką relacją chłopaków, zanim do punktu dotrze Aneta.
Na potwierdzenie „dobrze wyglądał” oglądam kilka zdjęć od Jaromira.
Do ręki dostaję worek z przepaku, garść wskazówek i proste zadanie: tym razem nie spóźnić na kolejny punkt.
Do kolejnego punktu w Iwoniczu-Zdroju około 20 kilometrów. Odcinek wydaje się dosyć łatwy – dużo asfaltu, ale w jego trakcie trzeba zdobyć Cergową. Pierwsze dziesięć kilometrów wchodzi gładko. Ścieżka lekko faluje, szlak taki jak lubię. Wydaje się, że sił mam duży zapas. Do samej Cergowej lecę jak na skrzydłach. Las faluje w rytm „Above The Clouds” Gang Starr`a. Uśmiech nie schodzi z twarzy. Na podejściu mina jednak rzednie. Dopada mnie pierwszy kryzys. Mam ponad 90km w nogach, więc nie powinno to dziwić. Jednak bezsilność, która ogarnia głowę, bierze mnie znienacka. Jeszcze przed chwilą wyprzedziłem rywala, a na podejściu nie mam jak odpowiedzieć na atak. Zbieg też nie wchodzi lekko.
Mam dużo czasu. Wszystko wokół ponownie wygląda bajkowo.
…………
Na drodze widzę powiewające łemkowskie taśmy, w polu kilka zaparkowanych aut, a w tle tylko jedną górę. To musi być ona. Cergowa.
Mija mnie zawodnik. Mam ochotę nawrzeszczeć na wiatr, żeby nim tak nie targał, tylko może po przyjacielsku poklepał po plecach.
Telefon wykrzesał z siebie odrobinę zasięgu i pozwolił odświeżyć tabelę wyników. Tak, Ten „numer” wybiegł z ostatniego punktu 20 minut wcześniej.
Mogę sobie na tyle pozwolić. Czekam.
Powoli, gdzieś w tle, zaczynam słyszeć Waglewskich. Do uszu zaczynają docierać dźwięki „Trupka”. Na szczęście, na trasie spotykam Dominikę, która zabiera im mikrofony. Po krótkim spacerze zaczynam biec. Umawiamy się na kolejne spotkanie już za kilka kilometrów, w Iwoniczu-Zdroju. Niby w duszy gra „Back 2 Life” Cocoa Brovaz ale na punkcie muszę przysiąść. Słoneczny, uzdrowiskowy deptak kusi ławką przy fontannie. Dominika sprowadza mnie na ziemię przypominając, że do odpoczynku brakuje mi jeszcze 50 km. Wręcza plecak i życzy dobrej drogi.
Woda gazowana dostarczona.
Teraz to trudniejsze (choć szczerze mam ochotę zaproponować wspólną kawę lub popołudniową drzemkę), kończę spotkanie pukając w zegarek. Pomaga pojawienie się na punkcie Kingi Kwiatkowskiej, pierwszej wśród kobiet.
Wyścig trwa.
……………
Teraz czas na mnie. Pączek z iwonickiej cukierni zjedzony w aucie. Niby taki sobie, a pyszny ?.
Do przodu popycha mnie perspektywa kolejnego spotkania za kolejne 20 kilometrów. Ten fragment trasy znam świetnie. Nie mogę się doczekać widoków ze wzgórz nad Rymanowem Zdrój. Panorama nie zawodzi oczekiwań. Z całą mocą przygrywa mi Eldo w kawałku „Kolory jesieni”. W przelocie nie mogę w pełni nasycić oczu feerią barw, ale ten kadr zatrzymuję w duszy.
Na mapie kolejny cel: Puławy Górne. Tym razem jadę spokojnie, nie ignorując zupełnie tego co widzę przez szybę. Żałuje, że nie mogę iść poboczem, z aparatem w ręku.
……..
Na miejscu panuje spokój. Pierwsza trzydziestka nie jest zbyt wymagająca. Przybiegają pojedynczo, długo na punkcie nie zabawiają, a i „swoich” do podania zupy i uzupełnienia bidonu mają pod ręką.
Łemko-wolontariusze na leżakach łapią promienie schodzącego już słońca. W podgrzewaczach bulgocze dyniowa i żurek, a Paweł Domagała, za pomocą głośników próbuje zwrócić na siebie uwagę.
……..
Wszyscy podnoszą się, gdy na horyzoncie pojawia się zawodnik.
Nie, to jeszcze nie On.
Jeszcze tylko około 6km asfaltem i mogę naładować akumulatory przepyszną dyniową. W Puławach Górnych oprócz Dominiki spotykam Jara, Mirka i Jacka. Bardzo doceniam możliwość spotkania „swoich”. Sił dodaje krótka rozmowa, pomoc na punkcie i ta świadomość, że będą czekać na mecie.
Zaraz za punktem zaczyna się podejście. Niestety w głowie z pełną siłą zaczyna grać słyszany już wcześniej „Trupek” i nie chce przestać. Chyba się zapętlił. Żel, kofeina, izo, a Fisz krzyczy bezpośrednio do ucha. Wydziera się do momentu kiedy wychodzę na otwartą przestrzeń i zalewa mnie czerwono-różowe światło zachodzącego Słońca. Przepiękny widok zakłada knebel Fiszowi i wypuszcza wygłodzonego Evidence`a. Ten bez wahania zaczyna grać „Wonderful World”. Z uśmiechem zapisuję w głowie kolejny kadr.
Na prośbę Adama odpuszczam kolejny, trudnodostępny dla kibiców punkt. Robi się późno, więc nie upieram się na to spotkanie z ciemnością w leśnej scenerii.
Jadę prosto na metę.
……………
Droga zagęściła się serpentynami. W między czasie, spotykam jeszcze kilka krowich rodzin, wracających do domu środkiem szosy.
Teraz, zupełnie mi to nie przeszkadza. Moją uwagę całkowicie pochłania niebo.
To co słońce zrobiło z horyzontem, trudno opisać. Za każdym zakrętem czeka na mnie kolejna niespodzianka. Na niebie wszystkie odcienie fioletu, różu i szarości, a na jego tle zarysowane kontury cerkwi i bieszczadzkich szczytów.
Widzicie to?
Wyobrażam sobie, że siadam na przydrożnej barierce, z kubkiem kawy… Boże, niech mi wystarczy pamięci w oczach, żebym to wszystko mogła zabrać ze sobą.
Na kilometr przed punktem wyciągam czołówkę. Robi się znowu ciemno. Druga noc w trasie to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Na szczęście zostało już tylko 13km do mety. Według moich obliczeń przed 20:30 powinienem być w Zionie, znaczy się w Komańczy.
Pomimo zmroku Komańcza tętni życiem. Fantastycznie, że tak szybko udało mi się zaparkować, całkiem w zasięgu mety, nie po mojemu, dopiero w Cisnej ?.
Tak, zasłużyłam na kawę. Marzę o kawie!
…...
W miejscowej kawiarni zwanej „pizzerią z bilardem”, w menu na ścianie, zaraz obok kawy rozpuszczalnej i sypanej, odnajduję tę z ekspresu, serwowaną w filiżance arcoroc. Smakuje idealnie to atmosfery tego miejsca.
Co chwilę echo niesie świeże oklaski. To znak, że do mety zbliża się kolejny zawodnik. Jaki kolor ma jego numer? Z jakiego jest dystansu? Rażące w oczy światło czołówki wcale tu nie pomaga..
………….
Dobra, jeszcze tylko 13 km. Tylko…
Znowu ciemność… Tylko teraz spomiędzy drzew przebija się złote, oślepiające światło. Wydaje się, że ktoś w środku ciemnego lasu postawił halogeny. Może to wyobraźnia daje mi znak, że organizm ma już dość? Po dłuższej chwili rozumiem, że to Księżyc. Drzewa trzymają go mocno i nie chcą wypuścić na nieboskłon. Chyba zaplątał się w gałęzie. Buki, jawory dęby i sosny przegrywają w końcu nierówną walkę. Księżyc wyrywa się z ich objęć i wzlatuje pomiędzy gwiazdy.
Czekam na mecie. Rozpoznaję już twarze z punktów kontrolnych. Wymieniamy nawet uśmiechy. Znowu jesteśmy o tej samej porze, jakby wszyscy mieli to przetrenowane.
……….
Zapomniałam już, że czas potrafi tak zwalniać! Teraz zupełnie złośliwie chyba.
A może chce, żebym z nudów spojrzała na niebo.
Czy ktoś poza mną zauważył, co wyprawia dziś księżyc?!
Na około 6km przed metą wypadam z lasu. Pozostaje zaliczyć tylko Wahalowski Wierch. Później już głównie w dół. Od długiego czasu jestem sam na sam z muzyką. Lekko ironicznie pobrzmiewał „Midnight” grupy A Tribe Called Quest. Uśmiecham się w duchu bo wiem, że co by się nie wydarzyło to skończę solidnie przed północą.
Wbiegają kolejni zawodnicy. Pomiędzy tymi z Łut70, pojawiają się też Ci ze 150tki, w niezmiennej kolejności, jakby podpisywali listę obecności.
Zamyka się pierwsza dziesiątka.
Przed samym końcem ostatniego wzniesienia nie wierzę własnym oczom. Dwieście metrów przede mną pojawia się światło czołówki. Tribe`owie wyłączają się w jednej sekundzie. Za mikrofon łapie znowu Fisz wsparty resztą klanu Waglewskich i ruszają z kawałkiem „Człowiek Ćma”. Lecę do tego światła jakbym dopiero co wystartował z Krynicy. Mijam człowieka. W końcu, po prawie pięćdziesięciu kilometrach odpowiadam na atak spod Cergowej. Jeszcze tylko zbieg, jeszcze tylko chodnik w Komańczy i mogę głos oddać Evidence`owi. Zagraj mi chłopaku „The Red Carpet”! Przekraczam metę. Dominika przejmuje sprzęt grający. Z głośników, na cały regulator huczy „Triumph” nowojorczyków z Wu-Tang Clanu. Zegar pokazuje 20:15!
Jest!
Metę przekracza wielkie zmęczenie zmieszane z bezcenną satysfakcją. Przytulam je, już udekorowane medalem, z 20 godzinami i 15 minutami na zegarze w tle.
…….
Każda minuta tej doby była warta tego momentu.
Ja już czuje tylko spokój
i dumę.
Kończę zawody na miejscu trzynastym. W najśmielszych snach tego nie oczekiwałem. Cel, którym było dotarcie do Komańczy na własnych nogach, osiągnięty. Na własnych nogach. Niby oczywiste, a jednak… W tym miejscu Ten Typ Mes w kawałku „Przewóz osób”, z dedykacją dla Piotra zwanego „Panem Samochodzikiem”. To akurat smutny epizod zawodów, odbierający wiarę w ludzi. Ciężko zrozumieć tych, którzy sami siebie nazywają biegaczami, a powinni sobie dodawać przedrostek „pseudo”.
To była długa droga. Nie pozostaje mi nic innego jak odprężyć się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Siadam w fotelu i z dyskretnym uśmiechem na twarzy delektuję się kawałkiem „It`s Been A Long Time” Rakima.
fot. Karolina Krawczyk